Walerij Uwarow - Raport z "Doliny śmierci"

2013-02-26 12:53

 

 

Raport z "Doliny śmierci" 
Walerij Uwarow 

Na temat syberyjskich "fantazji" Walerego Uwarowa pisałem na łamach "Nieznanego Świata" i "Czasu UFO", a także na stronie internetowej Centrum Badań UFO i Zjawisk Anomalnych. Wtedy też zapatrywałem się na ten raport dość sceptycznie. Nareszcie jego pełna wersja ukazała się na łamach sponsorowanego przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego Federacji Rosyjskiej (czyli ex-KGB - przyp. tłum.) i Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne miesięcznika "Nexus" nr 1/2004. Przy okazji okazało się, że Walery Uwarow aktualnie jest dyrektorem Wydziału Badań Ufologicznych, Paleonauk i Paleotechnologii w Akademii Bezpieczeństwa Narodowego Federacji Rosyjskiej. 

Zainteresowanych odsyłam do wyżej wspomnianego (niskonakładowego - zaledwie 999 egz.) miesięcznika, albo na stronę internetową: [www.nexusmagazine.ru]. A oto pełna treść tego raportu zamieszczonego w rosyjskim "Nexusie":

Na północnym-zachodzie Jakucji, w rejonie górnego Wiluja, znajduje się trudnodostępna miejscowość ze śladami jakichś gigantycznych kataklizmów - wielkimi wywałami lasów, które liczą sobie 800 lat i rozrzucone na przestrzeni setek kilometrów odłamy skalne. Na tym terenie znajdują się jakieś dziwne, nieznane i niezrozumiałe metalowe obiekty, które znajdują się głęboko pod ziemią - w wiecznej marzłoci. Ich obecność manifestuje się na powierzchni ziemi tylko poprzez zmiany składu i koloru roślinności. Dawniej terytorium to zwano "Ułjuju Czierkieczech", co w przekładzie znaczy tyle, co "Dolina Śmierci". 

Już od wielu lat Jakuci obchodzą stuwiorstowym kołem ten głuchy region, który grał i nadal gra nie tylko w losach cywilizacji, ale całej planety ważką rolę. 
Systematyzując wielka ilość różnorakich doniesień i materiałów, zdecydowaliśmy się opowiedzieć Czytelnikowi o nim, co może zmienić jego wyobrażenia o otaczającym go świecie i miejscu człowieka w nim, jeżeli przeczyta to, co napisano poniżej. 
I właśnie dla pełnej jasności obrazu, podzieliliśmy tą historię na trzy części, w pierwszej z nich przedstawimy świadków i ich relacje w takim kształcie, w jakim doszły one do nas. W drugiej części przedstawiamy Czytelnikowi legendy narodów, które zamieszkują te miejsca i relacje sąsiednich narodów, które obserwowały dziwne zjawiska. Jest to ważne z tego powodu, by Czytelnik mógł sam zapoznać się i przetrawić każdy szczegół tych opowiadań. Tak zatem opowiemy Czytelnikowi o tym, co tam się dzieje i kto za tym stoi. 






Część I. 

Miejscowość, o której będzie mowa, można scharakteryzować jako trudnodostępne błota porośnięte niemalże niedostępną tajgą na obszarze niemalże 100 000 km² - vide ryc. 1. Krążą o tym terenie ciekawe opowieści o rozmieszczonych na nim metalicznych obiektach nieznanego pochodzenia. 
A zatem w celu rzucenia światła na to, co się tam dzieje, postanowiliśmy przybliżyć Czytelnikom dawne legendy, jakie opowiada się o tej krainie. Poza tym udało się ustalić pewne elementy miejscowej paleotoponomiki (nauka zajmująca się znaczeniem dawnych nazw obiektów geograficznych - przyp. tłum.) i one dziwnym sposobem zlały się w jedno z dawnymi legendami. Wszystko wskazuje na to, że legendy i współczesne pogłoski wskazują na konkretne rzeczy i zjawiska. 
Dawno temu poprzez Dolinę Śmierci przechodził dawny ewenkijski szlak koczowniczy - od Bodajbo do Annybaru i dalej na wybrzeże. Jeszcze do roku 1936 handlował tam kupiec Sawwinow, a kiedy wycofał się z interesu (zmusiło go do tego NKWD - przyp. tłum.), to mieszkańcy definitywnie porzucili te miejsca. 
Na koniec, podstarzały kupiec i jego wnuczka Zina postanowili wyjechać do Sjuldjukaru. Gdzieś tam w rejonie międzyrzecza Chełdju - co oznacza w wolnym przekładzie z ewenkijskiego "Żelazny Dom" - dziadek doprowadził wnuczkę do niewielkiej, przypłaszczonej, czerwonawej kopuły, gdzie za ślimakowatym wejściem w dół pojawiło się wiele metalowych pomieszczeń, w których zanocowali. 
Jak zapewniał ja dziadek, nawet w najtęższe mrozy (a bywają tam mrozy do -50°C - przyp. tłum.) jest tam tak ciepło, jak w lecie. Dawniej wśród miejscowych myśliwych byli tacy odważni, którzy nie bali się dłużej odpoczywać i obozować w tych pomieszczeniach. Ale potem zaczynali oni ciężko chorować, a ci, którzy odpoczywali tam kilka razy pod rząd, szybko opuszczali ten padół... Jakuci mówili, że to miejsce jest "ubogie, nawiedzone i oni tam nie chodzą". Na temat lokalizacji tych konstrukcji wiedzieli tylko staruszkowie, którzy od młodości zajmowali się polowaniem i swego czasu często zapuszczali się w te miejsca. Wiedli oni życie koczownicze i wiedzieli o osobliwościach tej miejscowości - gdzie można było bezpiecznie chodzić, a gdzie nie wolno, co było podyktowane życiową koniecznością. Ich potomkowie wiedli już życie osiadłe, i dlatego te informacje z wiekiem zostały utracone. Współcześnie na te miejsca wskazują jedynie ich nazwy i stugębne plotki. A każdy z tych toponimów, to setki czy nawet tysiące kilometrów kwadratowych... 
W roku 1936, na brzegach rzeki Ojgułdach (lit. "miejsce z kotłem" - przyp. aut.) pewien geolog idąc za wskazówkami starców, znalazł wystającą spod ziemi gładką, metaliczną półkulę, czerwonawego koloru, o dużej średnicy i ostrą jak brzytwa krawędzią. Grubość jej ścianki wynosiła 2 cm, zaś wychodziła z ziemi na 1/5 swej średnicy. Wjazd do niej był tak wysoki, że człowiek mógł wjechać do jej wnętrza na reniferze (ryc. 2a.). Wykonany przezeń opis wysłano do Jakucka. 

                                    



W roku 1979, odkrytą przez geologa półkulę usiłowała odnaleźć ekspedycja archeologiczna z Jakucka. Z nią był stary przewodnik, który w młodości widział to "coś" nie jeden raz, ale wedle jego słów, miejsce to bardzo się zmieniło i oni wrócili z niczym. Należy tutaj dodać, że można w tajdze przejść 10 kroków od poszukiwanego obiektu i go nie zauważyć, tak że do dnia dzisiejszego można go znaleźć tylko przez szczęśliwy traf. (To prawda, tajga nie ma niczego wspólnego z europejskimi lasami - to bardziej dżungla, niż las w naszym tego słowa rozumieniu - uwaga tłum.) 
Jeszcze w ubiegłym stuleciu, znany badacz Wiluja - R. Maak - odnotował: 
W Suntarze (jakuckim osiedlu - przyp. aut.) opowiedziano mi, że w górnym dorzeczu Wiluja znajduje się rzeczka Ałgyj Timirbit' (co w przekładzie na rosyjski oznacza tyle, co "wielki kocioł utonął" - przyp. aut.) wpadająca do Wiluja. Niedaleko od jej brzegu, w lesie, znajduje się gigantyczny kocioł zrobiony z miedzi. Jego wielkość jest nieznana, bowiem nad ziemią widoczna jest jego krawędź, ale rośnie w nim kilka drzew. (1853 r.) 
Tenże fakt odnotował także badacz dawnych kultur Jakucji - N. D. Archipow: 
... Wśród mieszkańców basenu rzeki Wiluj od dawna istnieje podanie o dziwnych konstrukcjach w górnym biegu tej rzeki, o ogromnych kotłach z brązu - ołgujewach. Podanie to zasługuje na uwagę, także jak i tereny, gdzie znajdują się te mityczne kotły, gdzie płynie kilka rzeczek mających w nazwach słowo «Ołgujdach» - co znaczy «kotłowa». 
A oto cytaty z listu, nadesłanego przez jeszcze jednego człowieka, który zwiedził Dolinę Śmierci. Michaił Korieckij z Władywostoku (ryc. 3.) pisze tak: 

Byłem tam trzy razy. Po raz pierwszy w 1933 roku, kiedy miałem jeszcze 10 lat, kiedy wraz z ojcem jeździłem tam na zarobek. Potem w 1937 roku - już bez ojca. I ostatni raz w roku 1947 - w składzie grupy młodzieżowej. 
Dolina Śmierci ciągnie się wzdłuż prawego dopływu rzeki Wiluj. Faktycznie jest to cała seria dolin rozciągnięta wzdłuż rzeki. We wszystkich razach byłem tam z przewodnikiem - Jakutem. Szliśmy tam nie w celach turystycznych, a z konieczności musieliśmy w tej głuszy leśnej płukać złoto, nie czekając w końcu sezonu na ograbienie i kulę w potylicę... 
Co się zaś tyczy tajemniczych obiektów, jest ich tam naprawdę dużo, a to dlatego, że w czasie trzech sezonów widziałem tam siedem takich «kotłów». Wszystkie one wyglądały nadzwyczaj zagadkowo: 1. - rozmiary: od 6 do 10 m średnicy; 2. - zrobione one były z niepojętego metalu. Pan pisał, że one były z miedzi, ale nie sądzę, by to była miedź. Rzecz w tym, że «kotła» nie bierze żadne narzędzie tnące czy skrawające, a próbowałem nieraz. Metal ten nie odłamuje się i nie jest kowalnym. Na miedzi młotek zostawia obowiązkowo ślad uderzenia. A ta «miedź» pokryta jest jeszcze warstewką jakiegoś materiału podobnego do szmergla. Nie jest to warstwa pasywacyjna tlenku tego metalu - tego nie można ani odkuć ani odciąć. 
Nie natknęliśmy się na studnie z pomieszczeniami uchodzącymi w głąb ziemi - vide ryc. 2b, ale stwierdziłem, że roślinność wokół tych «kotłów» jest nienaturalna. Zupełnie niepodobna do roślin, które porastały dookoła nas. Była bardziej bujna: ogromnolistne łopuchy, długie a nawet bardzo długie łoziny, dziwna trawa - 1,5 - 2 razy wyższa od człowieka. W jednym z kotłów wypoczywaliśmy całą sześcioosobową grupą. Nie odczuwaliśmy niczego złego i wyszliśmy stamtąd bez jakichkolwiek złych następstw. Nikt po tym poważnie nie zachorował. Ale jednemu z moich znajomych w ciągu miesiąca wypadły wszystkie włosy. A u mnie po lewej stronie głowy - na której spałem - pojawiły się trzy małe wrzody, o rozmiarach główki zapałki każdy. Leczyłem je potem przez całe życie, ale one nie zagoiły się do dziś dnia... 
Wszystkie nasze próby odłamania chociażby kawałka tajemniczego metalu z «kotła» spełzły na niczym. Jedno co mi się udało stamtąd wynieść, to kamień. Ale nie taki zwyczajny - to była połowa idealnej kuli o średnicy 6 cm. Był on koloru czarnego i nie nosił jakichkolwiek widocznych śladów obróbki, ale był bardzo gładki - jakby wypolerowany. Podniosłem go z ziemi wewnątrz jednego z tych «kotłów». Ten jakucki suwenir przywiozłem ze sobą do wsi Samarki (Rejon Czugujewski, Primorskij Kraj), gdzie mieszkali moi rodzice w 1933 roku. Leżał sobie gdzieś do czasu, kiedy babcia zdecydowała się na remont domu. Trzeba było wstawiać szyby do okien, a diamentu do cięcia szkła nie było w całej wsi. Spróbowałem zatem ciąć szkło krawędzią tej kamiennej półkuli - okazało się, że ów kamień tnie szkło z zadziwiającą lekkością, więc potem moim kamieniem jak diamentem posługiwali się wszyscy moi krewni i znajomi. W 1937 roku dałem ów kamień dziadkowi, którego jesienią aresztowali i wywieźli do Magadanu, gdzie bez sądu i wyroku przebywał do 1968 roku i tamże zmarł. Teraz nikt nie wie, co się dzieje z moim kamieniem... 

W swym liście Michaił Korieckij podkreśla, że w 1933 roku jakucki przewodnik mówił mu, że 5-10 lat temu znalazł on kilka "kulistych kotłów" (były one absolutnie kuliste), które wysoko (wyżej od człowieka) wystawały z ziemi. Wyglądały na zupełnie nowe. A potem myśliwy ów widział je rozbitymi i porozrzucanymi po okolicy. 
Korieckij stwierdza, że był dwukrotnie w jednym "kotle", i że z biegiem lat ów "kocioł" zagłębił się coraz bardziej w ziemię. (A raczej w wieczną zmarzlinę, która tam występuje - przyp. tłum.) 
Badacze z miasta Mirnyj - A. Gutieniew i J. Michajłowskij oświadczyli, że 1971 roku pewien stary ewenkijski myśliwy opowiedział im o tym, że w rejonie międzyrzecza Njurgun Bootur (co oznacza dosł. "Ognisty Bohater" - przyp. aut.) i Ataradak (lit.: "Miejsce z Trzygranną Ostrogą" - przyp. aut.) wystaje z ziemi to, co nadało nazwę całej tej miejscowości - "Bardzo Wielka Trójgranna Żelazna Ostroga" - vide ryc. 4. Natomiast na międzyrzeczu Cheljugir (dosł.: "Żelaźni Ludzie" - przyp. aut.) znajduje się żelazna nora w której leżą chudzi, czarni i jednoocy ludzie w żelaznych pancerzach. Powiedział też, że może przyprowadzić tam ludzi, bowiem jest to zupełnie niedaleko, ale nikt mu nie uwierzył. Niestety, już nie ma go wśród żywych... 
Jeszcze jeden z ciekawych obiektów został utracony przy budowie zapory na Wiluju (Wilujska Elektrownia Wodna - WEW - zob. ryc. 5), niedaleko od miasta Erbije. Według opowiadania budowniczego WEW, kiedy otwierali kanał odwadniający i osuszyli dno zbiornika, to znaleźli pod nim wypukłą metalową ścianę czy płaszczyznę - lekko wypukłą. Plan się walił, terminy goniły i kierownictwo budowy WEW zdecydowało się nie zawracać sobie głowy naukowymi mrzonkami i kontynuować roboty. 
Istnieje o wiele więcej opowiadań ludzi, którzy natknęli się na podobne konstrukcje, ale umiejscowić je w terenie jest niesłychanie trudno. (To jest zrozumiałe, bowiem w czasach ZSRR nie posługiwano się urządzeniami GPS, które byłyby w stanie podać długość i szerokość geograficzną danej miejscowości z dokładnością do kilku tysięcznych stopnia, co przekłada się w terenie do 6-10 m - uwaga tłum.) 
Pewnego razu staruszkowie opowiedzieli, że przez uroczysko Tong Duuraj przepływa strumień Ottoamoch, (co znaczy dosłownie "Dziury w Ziemi" - przyp. aut.), i że tam znajduje się otwór do niewiarygodnych głębin jaskinnych, które nazywają tam "Rechocącymi bezdniami". Taka właśnie nazwa figuruje w legendach, gdzie mówi się, że zamieszkuje tam ogniowy smok, który spala wszystko dookoła. Dokładnie co każde 6-7 stuleci stamtąd wyrywał się w niebo cudowny "cudowny bolid", który odlatywał gdzieś w siną dal i - sądząc po kronikach innych narodów Syberii - wybuchał tam, albo wybuch następował nad miejscem wylotu, w wyniku czego miejscowość ta w promieniu setek kilometrów od epicentrum eksplozji zmieniała się w wypaloną pustynię z rozdrobnionymi jej energią skałami... (Prawdę powiedziawszy dziwnie kojarzy się to z wydarzeniami na Syberii, które miały miejsce w dniu 30 czerwca 1908 roku - chodzi o eksplozję /czy tylko jedną???/ Tunguskiego Ciała Kosmicznego. Czyżby więc eksplodował taki "cudowny bolid" np. wskutek zderzenia z asteroidą, która prawie miała uderzyć w Ziemię??? - uwaga tłum.) 
Jakuckie legendy zawierają wiele wzmianek o tajemniczych wybuchach, ognistych słupach i wzlotach ognistych kul - patrz ryc. 6 i 7. Wszystkie te zjawiska są związane w zagadkowy sposób z tajemniczymi metalowymi strukturami, spotykanymi w Dolinie Śmierci. (W roku 2001 odwiedził mnie w Jordanowie jakucki Polonus - pan Antoni Bonawentura Cywiński z Mirnego, którego żona - rdzenna Ewenkijka opowiadała mu m.in. o tajemniczych eksplozjach i zjawiskach świetlnych, które tamtejsza jakucka ludność obserwowała nad terenami dorzecza Wiluja w latach 60. XX wieku, jednakże wiązali oni te zjawiska bardziej z istnieniem tam wojskowego poligonu atomowego i przeprowadzanymi tam testami jądrowymi oraz z istniejącym tam zrzutowiskiem boosterów rakiet wystrzeliwanych z wojskowego kosmodromu Radzieckich /Rosyjskich/ Wojsk Kosmicznych w Pliesiecku k./Archangielska, niż z tajemniczymi "kotłami". Rzecz ciekawa - pan Cywiński postanowił zasięgnąć na ten temat języka wśród Jakutów i nie odezwał się do nas już więcej. Czyżby z powodu "uciszenia" go przez rosyjską FSB, bo się dowiedział za dużo? - uwaga tłum.) 
Jedne z nich to są ogromne, okrągłe "żelazne domy", które stoją na wielu bocznych oporach - vide ryc. 8. Nie mają ani okien ani drzwi - jedynie na wierzchołku kopuły znajduje się "przestronny właz". Niektóre z nich już całkiem pogrążyły się w wieczną marzłoć, a na powierzchni pozostały tylko właśnie te wypukłości w formie kopułek - vide ryc. 9. 
Naoczni świadkowie nie znający się nawzajem, opisują detalicznie tak samo "grzmiący żelazny dom na wspornikach" we wszystkich szczegółach. 
Inne obiekty - rozrzucone po całym obszarze metalowe daszki-półkule (vide ryc. 2.), przykrywają nie wiadomo właściwie, - co. No, ale jakuckie legendy mówią o tym, że lśniące latające kule pochłania "miotająca dym i ogień paszcza" z "kłapiącym stalowym daszkiem". 
Właśnie stąd wylatują także ogniste obiekty, których działanie wedle opisów, podobne jest do współczesnych wybuchów jądrowych. Tak zatem w czasie stulecia, do każdego wybuchu czy serii wybuchów, z "żelaznej paszczy" wylatywała szybko lecąca w powietrzu ogniowa kula i nie wytwarzając większych efektów leciała w górę w kształcie cienkiego ognistego słupa. Na jego wierzchołku tworzyła się następnie duża ognista kula. Rozlegały się cztery potężne grzmoty - raz za razem, pod rząd, wspinała się ona na jeszcze wyższy pułap i odlatywała, pozostawiając za sobą długi ognisto-dymowy ślad. A potem z daleka dochodziła kanonada potężnych wybuchów... 
W latach 50. tym praktycznie bezludnym terytorium, a raczej jego północną częścią, zainteresowali się wojskowi, którzy wykonali tam serię testów jądrowych eksplozji. Jednemu z nich towarzyszyły osobliwe okoliczności. Zagraniczni eksperci do dziś dnia nie potrafią zrozumieć tego, co tam się stało. Jak we wrześniu 1990 roku oznajmiła to niemiecka rozgłośnia Deutsche Welle, w roku 1954 przeprowadzono test urządzenia jądrowego o mocy 10 kt TNT. Z nieznanych przyczyn parametry wybuchu były o 2-3 tys. razy wyższe, niż zakładane, tzn. eksplozja ta miała moc 20-30 Mt, co zarejestrowały wszystkie stacje sejsmiczne świata. Przyczyna tego dziwnego wzmocnienia energii wybuchu pozostaje wciąż niejasna. Agencja TASS opublikowała oświadczenie, że w trybie alarmowym wypróbowano kompaktową głowicę wodorową, ale jak pokazał czas, "wyjaśnienie" to nie odpowiadało rzeczywistości. 
Podczas tych eksperymentów, na tym terenie istniały strefy zakazane. Tajne prace trwały kilka lat. 




Część II. 

Spróbujmy zajrzeć w daleką Przeszłość, którą opisano w materiale epickim tutejszych mieszkańców. 
Jak twierdzą przekazywane z ust do ust legendy, w tych dawnych czasach, kiedy się wszystko zaczynało, teren ten zasiedlali nieliczni koczownicy - Tunguzi. Pewnego razu ich odlegli sąsiedzi ujrzeli, jak naraz okutała ich nieprzenikniona mgła i okolicą wstrząsnął niesamowity huk. Rozpętał się niesamowicie silny huragan, a ziemią straszliwie zatrzęsło. Błyskawice i pioruny siekły niebo we wszystkich kierunkach. Kiedy wszystko ucichło i mgła się rozwiała, przed ich przerażonymi oczami rozpostarł się taki obraz: oto pośrodku wyniesionej ku górze ziemi stało lśniąca w słońcu jakaś konstrukcja, która była widoczna w promieniu wielu dni drogi od niej... 
W ciągu następnych chwil urządzenie to emitowało nieprzyjemne, dręczące słuch hałas i powoli, stopniowo zmniejszało swą wysokość, póki nie znikło całkowicie pod ziemią. Na miejscu jego pogrążenia się w ziemi ziała ogromna "paszcza". Według opisów podanych w legendach, składała się ona z trzech "gardzieli" "rechocących bezdni". W jej jądrze znajdowała się ponoć wspaniała, podziemna kraina ze swym własnym "wyszczerbionym" słońcem. (Motyw ten wykorzystał m.in. radziecki pisarz-fantasta Władimir Afanasjewicz Obruczew /1863-1956/ w powieści "Plutonia" oraz Amerykanin - Edgar Rice Borroughs /1875-1950/ twórca Tarzana w opowieściach o Pellucidarze - przyp. tłum.) Z otworu dolatywał duszący fetor i dlatego w jego pobliżu nikt się nie osiedlał. (Podobny motyw został potem wykorzystany przez amerykańskich pisarzy: Howarda Phillipsa Lovecrafta (1890-1936) i Roberta E. Howarda (1906-1936) w ich opowiadaniach grozy i heroic fantasy - uwaga tłum.) Z pobliża otworu w ziemi widać było, jak nad jego wylotem od czasu do czasu pokazuje się "obracająca się wyspa", która okazywała się być klapą zasłaniającą ten otwór. Kto z ciekawości zapuścił się na to terytorium, już nigdy nie wracał... 
Minęły całe stulecia. Życie toczyło się dalej swym torem... Nic nie zwiastowało jakichś wydarzeń, ale kiedyś doszło do niewielkiego trzęsienia ziemi i po niebie przeleciała cienka "ognista trąba powietrzna". Na jej wierzchołku pojawiła się oślepiająco jasna kula ognista. Kula ta przeleciała "grzmiąc czterokrotnie pod rząd" po poziomej trasie lotu, pozostawiła za sobą ognisty ślad, poleciała w stronę ziemi i zniknąwszy za horyzontem eksplodowała. Koczownicy byli niespokojni, czy ten "demon" nie uczyni im jakichś szkód, ale okazało się, ze eksplodował on nad sąsiednim plemieniem. W ciągu kilku dziesięcioleci historia się powtórzyła: "ognista kula" poleciała w tym samym kierunku i zniszczyła sąsiadów. Widząc, że ten "demon" jest jakby ich obrońcą, zaczęły o nim powstawać legendy i nazwano go Njurgun Bootur (Bator, Batur, Batyr, Baatar - w różnych językach Azji Centralnej - przyp. tłum.) - Ogniowy Bohater. 

                                      

No, ale pewnego razu zdarzyło się coś, co przeraziło nawet najodleglejsze krainy... Z otchłani, z ogłuszającym hukiem i łomotem, wystrzelił ogromny ognisty bolid i... eksplodował wprost nad nią. Ziemia zatrzęsła się w straszliwym terremoto. Niektóre sopki (stożki wulkaniczne - przyp. tłum.) poprzecinały szczeliny o głębokości ponad 100 m. Po wybuchu długo jeszcze pluskało tam "morze ognia", nad którym parowała dyskokształtna "obracająca się wyspa". Następstwa eksplozji poraziły tereny w promieniu co najmniej 1.000 km. Ocalałe plemiona rozbiegły się we wszystkie strony świata, byle jak najdalej od miejsca zagłady, ale i to nie uchroniło ich przed śmiercią. Wszyscy oni wymarli od jakiejś dziwnej choroby, która się przenosiła dziedzicznie. Za to zostawili oni po sobie dokładne opisy tych wydarzeń, na podstawie których pieśniarze - ołonchouci - zaczęli układać piękne i niezwykle tragiczne legendy. 
Upłynęło mniej więcej 600 lat i wiele zmieniło się pokoleń koczowników. Zapomniano o losach poprzedników i miejsca te zostały ponownie zasiedlone. I... i wszystko się powtórzyło. Nad ognistym samumem pojawiła się świecąca, ognista kula Njurgun Bootura i znów poleciała za horyzont, gdzie eksplodowała. Po kilkudziesięciu latach w niebo wzleciał kolejny bolid - tym razem nazywał się Kjun Erbije (dosł.: "świecący powietrzny posłaniec" lub "goniec" - przyp. aut.). Potem znowu nastąpił potworny wybuch, także "uczłowieczony" przez legendy. Otrzymał on imię Uot Usumu Tong Duuraj - co można przetłumaczyć jako "wrogi przybysz, którzy przedziurawił ziemię i ukrył się w jej głębinie niszcząc wszystko dookoła ognistym tornadem". Było to wyzwanie do bitwy dwóch antagonistów - Tong Duuraja z Njurgunem Booturem. 
Najważniejszym elementem tych legend był wylot z podziemi Tong Duuraja i jego bitwa z Njurgunem Booturem. A to było tak: najpierw z gardzieli wyrwało się w niebo wężopodobne ogniste tornado, na którego szczycie pojawiała się "ogromna kula ognista", która po kilku uderzeniach pioruna wzlatywała wysoko w niebo. Wraz z nią wylatywała jej świta - "rój czerwonych ognistych trąb powietrznych", które wywoływały panikę w całym kraju. 
Ale bywały także i zdarzenia, kiedy Tong Duuraj spotykał się z Njurgunem Booturem nad miejscem jego wylotu . Po czymś takim te ziemie pozostawały długo niezamieszkałe!... 
Obraz wydarzeń z grubsza wyglądał tak: z "paszczy" mogło wylatywać kilku "ognistych bohaterów" i po przelocie jakiegoś dystansu eksplodowało nad jednym miejscem. Cos takiego zdarzyło się przy wylocie Tong Duuraja. Badania warstw gleb na tym terenie wskazują na to, że wybuchy te następują co każde 600-700 lat. 
Legendy te jaskrawo odzwierciedlają te wydarzenia, ale brak pisma nie pozwolił na zarejestrowanie i udokumentowanie ich. Jednakże ten problem został zlikwidowany dzięki zapisom historycznym prowadzonym przez inne narody Azji. 




Część III - Kroniki innych narodów. 

Kilka wybuchów miało miejsce już w czasach, kiedy ludzie potrafili pisać i dokumentować w ten sposób ważne wydarzenia i interwał 600-700 lat nie stanowił problemu. Nie stanowiło to przeszkody dla jasnowidzów. 
Wszystkie te wydarzenia są odnotowane pedantycznie w materiale epickim - podaniach i legendach. Interesującym jest to, że podobne legendy pojawiły się w strefie równikowej naszej planety, gdzie to od wybuchów niespodzianie ukazujących się na niebie "ognistych kul" były unicestwiane centra dawnych cywilizacji. 
Sądząc po rezultatach badań archeologicznych przeprowadzonych w rejonie Górnego Wiluja przez S. A. Fiedosiejewą, falowe osiedlanie się ludzi na tych terenach datuje się już od IV tysiąclecia p.n.e. W pierwszym tysiącleciu n.e. linia historycznego rozwoju urywa się, co wcale nie stoi w sprzeczności z możliwą datą ostatniego wybuchu, który miał miejsce we wrześniu 1380 roku. Wzbity przezeń pylny obłok zaćmił na kilka godzin światło słoneczne nad Europą. W niektórych krajach miało miejsce silne trzęsienie ziemi. Wydarzenia te opisują dokładnie źródła historyczne. W ruskich latopisach (kronikach - przyp. tłum.) wydarzenie to miało miejsce wraz z Bitwą na Kulikowym Polu: 
... obłok rozwiał się w drugiej połowie dnia. 



Wiał wiatr o takiej sile, że przeciwko niemu nie mogła lecieć strzała wypuszczona z łuku. 
Fakt ten był błogosławionym dla ruskich wojsk wielkiego księcia włodzimierskiego Dymitra Dońskiego, które mogły uderzyć na Tatarów i roznieść ich na puch w walnej bitwie. 
Jeszcze bardziej dokładnie opisują ten wybuch legendy Tunguzów. Sądząc po opisach w nich zawartych można przypuścić, że jest to jeszcze coś wiele razy gorszego od współczesnej broni jądrowej i termojądrowej. 
Jeżeli wziąć za punkt odniesienia rok 1380 i zagłębić się w przeszłość, to można odnotować takie momenty. I tak np. w roku 830 została zniszczona indiańska kultura Majów (autorowi chodzi o upadek tzw. Starego Imperium w IX w n.e. - uwaga tłum.) zasiedlających półwysep Jukatan w Meksyku. Wiele ich miast zostało zniszczonych jakby jednoczesnym, potężnym uderzeniem. Z jakuckimi legendami są zgodne niektóre podania biblijne: podanie o Siedmiu Plagach Egipskich czy zagłada Sodomy i Gomory. W jednej z dzisiejszych oaz na Pustyni Arabskiej zostało przed wiekami zniszczone i kompletnie spopielone starodawne miasto. Według legend, stało się to po eksplozji ognistej kuli, która naraz pojawiła się na niebie. W indyjskim miasteczku Mohendżo-daro archeolodzy odkryli zburzone miasto. Ślady katastrofy (stopiona kamienna ściwskazują na wybuch, porównywalny z eksplozją głowicy nuklearnej. 




Podobne wydarzenia opisano w chińskich kronikach z XIV wieku, w których znajdują się wzmianki o tym, że daleko na północy (Chińczycy nazywają te strony "Krainą Diabła" - przyp. tłum.) nad horyzontem pojawiła się i zakryła widnokrąg ogromna czarna chmura, z której leciały duże kamienne bryły. Kamienie z nieba sypały się także na Skandynawię i Niemcy, gdzie zapaliło się kilka miast. Uczeni stwierdzili, że były to zwyczajne kamienie i doszli do wniosku, że gdzieś nastąpiła erupcja wulkaniczna. 
Być może, że przyczyną tych nieszczęść był Tong Duuraj wylatujący z "gardzieli" w ciągu wielu wieków? Jeżeli Njurgyn Bootur swym pojawieniem się zapalał pół nieba, to Tong Duuraj znacznie przewyższał go swymi rozmiarami i - odlatując w górę - literalnie znikał z widoku. Zaznaczmy jeszcze, iż w Dolinie Śmierci odnotowuje się podwyższone promieniowanie tła Ziemi, którego to zjawiska specjaliści nie są w stanie wytłumaczyć. 



Moje trzy grosze... 

Kiedy kilka lat temu robiłem pierwszy przekład niekompletnej relacji Walerego Uwarowa na temat Doliny Śmierci, to sądziłem po prostu, że jest to kolejny humbug wyprodukowany przez tego autora, zważywszy, iż już raz popisał się on wpuszczeniem w nielichy kanał Michaela Hesemanna fotografiami UFO na Kaukazie, które okazały się fotosami z polskiego filmu "Na Srebrnym Globie" w reżyserii Stanisława Żuławskiego. Był tam przedstawiony lądownik księżycowy podobny do LEM-a czy LM-a z amerykańskiego programu Apollo. Wieść gminna niesie, że Uwarow ustrzelił wtedy Hesemanna na kilka tysięcy marek... A Bronisław Rzepecki , ja i kilku innych polskich ufologów, musieliśmy prostować tą kaukaską bzdurę przez kilka lat. Brednia ta jest zresztą niezwykle żywotna (jak każda atrakcyjna bzdeta rodem z różnych Archiwów X - sic!) i od czasu do czasu pokazuje się na łamach różnych czasopism i w Internecie... 



Prawda okazała się być nieco inna - okazało się, bowiem - co podaję za red. Wadimem K. Ilinem z sankt-petersburskiego tygodnika "NLO" - że Uwarow sam padł ofiarą oszustwa, a zdjęcia sprzedał i zainkasował kasę ktoś inny. No, teraz z perspektywy kilkunastu już lat tego nie dojdziemy, zresztą nieważne. Relacja ta jawi się w nowym świetle, jako że jest opublikowana przez pismo sponsorowane przez poważne towarzystwo naukowe i agendę rządową Federacji Rosyjskiej, co stanowiłoby gwarancję jej solidności i obiektywizmu. 



Co z tego wynika? Zakładając, że Uwarow pisze prawdę, to mamy do czynienia z kolejnym artefaktem z długiego łańcucha, którego ogniwami są dziwne przedmioty znajdywane w kopalniach całego świata z jednej strony i tajemnicze krainy z Atlantydą, Szamballą i Agarthą z drugiej. Byłby to kolejny dowód na istnienie cywilizacji równoległej do naszej lub istnienie całego świata równoległego na Ziemi - to właśnie dlatego wspomniałem Obruczewa, Lovecrafta, Howarda i innych pisarzy SF, heroic fantasy i weird fiction - albo istnienia potężnej cywilizacji, która istniała tutaj dawno przed nami - o czym pisze dr Miloą Jesenský w swej książce "Bogowie atomowych wojen" i naszej wspólnej pracy pt. "Tajemnica Księżycowej Jaskini". Obaj z dr Jesenským piszemy w niej nie o hipotetycznych możliwościach, ale o konkretnych faktach, ponad którymi już nie można przejść do porządku dziennego. Po prostu już się nie da... 



Obawiamy się tylko jednego, a mianowicie tego, że ktoś może te artefakty wydobyć, zbadać i jak to było niejednokrotnie w dziejach naszej cywilizacji - obrócić cudowne technologie przeciwko innemu człowiekowi. I znów historia się powtórzy, a ona powtarza się tyle razy, ile razy jej to umożliwimy wskutek naszej krótkowzroczności, braku wyobraźni, czy po prostu zwyczajnej, ludzkiej głupoty... 

Przekład z j. rosyjskiego, przypisy i komentarz 
Robert K. Leśniakiewicz